Imię. Xander
Płeć: Ogier
Wiek: 19 lat
Rasa: Zebra
CM: Nie wiem jak go opisać, więc pokaże.
Wygląd: Wysoki i dobrze zbudowany. Ciemno zielone oczy. Koniec pyszczka i nos są czarne . Przez środek głowy i wzdłuż karku biegnie czarna pręga, od której na boki odchodzą paski. Ogon i grzywa są nierówne, w czarno-białe paski.
Rodzina: Przybrani rodzice w miasteczku Grayhoof.
Specjalność: Głównie przetrwanie i scavenging. + Nawet dobrze się skrada.
Ekwipunek: Dwa juki, książki o zebrach, pistolet 9mm IF - 15, strzelba samopowtarzalna IF – 85 na naboje 12 - gauge, kapsle, czarna skórzana kurtka, czarna czapka z daszkiem z białym napisem Soldier. Długi płaszcz i maska hokejowa. Siodło bojowe na strzelbę, Kilka chałupniczej roboty ostrzy do rzucania w rękawie, Woda, prowiant, stare ziarna kawy, kilka miksturek i ziół leczniczych, odtwarzacz MP, zestaw wytrychów, szkicowniki, ołówki, medalion na szyi i amunicja; 9mm i 12 gauge oraz pociski Ppanc. do strzelby. Posiada też trochę rzeczy na sprzedaż.
Historia: Odkąd pamiętam zawsze mieszkałem w miasteczku Grayhoof, to właśnie tam się wychowałem. Było to małe miasteczko, wszyscy się znaliśmy. Rodzice wiedzieli że jestem łebski więc nie ukrywali przede mną mojego prawdziwego pochodzenia. Powiedzieli mi to gdy miałem może 6 lat. Zostałem im podrzucony, w środku nocy na ich progu. Moi biologiczni rodzice zostawili mi jedynie kilka książek o zebrach, pistolet i list. W liście prosili moich przybranych rodziców by się mną zaopiekowali. Z perspektywy czasu nie winie ich za to, sam doświadczyłem że życie zebry jest bardzo ciężkie.
Mój ojciec był szeryfem w naszym miasteczku, dzięki temu inne kucyki się mnie nie czepiały, ale nadal byłem dla nich odmieńcem, traktowali mnie z pogardą może nawet i nienawiścią. Było to czuć w ich spojrzeniach i zachowaniu, ale nie ośmielili się podnieść na mnie kopy . Żyłem ze wszystkimi w zgodzie, albo przynajmniej starałem się nikomu nie wchodzić w drogę. Często pomagałem im w pracach począwszy od pomocy w sklepach, a kończąc na budowie domów. Chciałem im udowodnić że jestem taki sam jak oni i że Equestria to też mój dom. Dzięki tym zajęciom nauczyłem się wprawnie posługiwać różnymi narzędziami; siekierami, piłami, młotami a nawet i piłą mechaniczną. Ojciec natomiast nauczył mnie obsługiwać broń palną, bardzo to polubiłem, stało się to wręcz moją pasją. Czytałem różne magazyny, a samą broń składałem i rozkładałem cały czas od nowa i w kółko, traktowałem ją jak takie puzzle dla dorosłych.
Były to jedne z lepszych lat mojego krótkiego życia, lecz pewnego dnia do naszego miasteczka przybył ghul. Zaczął wszystkim opowiadać jakieś niestworzone historie o zebrach, o jakichś demonicznych rytuałach, ofiarach z niemowląt i tym podobnych bzdurach. Myślałem że nikt go nie traktuje poważnie, ale się pomyliłem. Przez następny miesiąc wiele dzieci w miasteczku zmarło na wskutek jakiejś epidemii, to przelało czarę. Mieszkańcy oskarżyli o to mnie. Cały wulkan nienawiści eksplodował w nocy tuż przed moimi szesnastymi urodzinami, oni chcieli krwi. To miał być brutalny lincz, ale na szczęście mój ojciec wiedział co planują. Pomógł mi się przygotować i kazał uciekać… uciekać i już nie wracać. To był horror, poczułem się zdradzony. Ludzie którym ufałem, których traktowałem jak przyjaciół… chcieli mojej śmierci. To już nie był nóż wbijany w plecy, to była automatyczna siekiera która przeszła na wylot i wyrwała mi serce.
Przez długi czas wędrowałem samotnie, unikając jakichkolwiek osiedli kucyków, bandytów, miast, i karawan, wiedziałem że gdybym się tam pokazał zginą bym od razu. Aby móc coś kupić musiałem ubierać płaszcz i maskę, które dokładnie by ukrywał to kim jestem. Tak naprawdę to nigdy wcześniej nikogo nie zabiłem, bałem się zabić innego kucyka, ale stało się. Mając różne rzeczy znalezione podczas wędrówek chciałem zatrzymać karawanę i z nimi pohandlować. Miałem pecha, moje zaufanie nieomal zaprowadziło mnie do grobu.
Karawaniarze zrobili sobie ze mnie tarcze do ćwiczeń strzeleckich. Ich strzały, śmiech i rany które mi zadali, to było zbyt wiele, coś we mnie pękło. Mój świat wypełnił się czerwienią, dwóch z nich zastrzeliłem a trzeciego raniłem, nawet nie wiem jak to zrobiłem po prostu straciłem nad sobą panowanie. W pistolecie skończyły mi się naboje, w głowie cały czas odbijał mi się ich śmiech, byłem taki wściekły, że ostatniego z nich po prostu zagryzłem. Dopiero słodki miedziany smak krwi w ustach mnie otrzeźwił. Stałem się potworem, miałem na sobie krew innego kucyka, zwymiotowałem, później płakałem i rozmyślałem o tym co zrobiłem, kim się stałem i czy naprawdę chce taki być. Pomimo tego zabrałem z karawany strzelbę, trochę kapsli, prowiant i mikstury tylko po to by znowu się odizolować. Chciałem zapomnieć.
Podczas moich wędrówek napotykałem innych scavenger’ów. Niektórzy po prostu od razu chcieli mnie zastrzelić i ograbić, inni uciekali, a pozostali chcieli by im pomóc, oczywiście kłamali. Byłem naiwny i łatwowierny dając im kredyt zaufania, ale miałem nadzieje że w końcu znajdę przyjazną duszę. Częściej ci którym pomagałem chcieli mnie potem zastrzelić, twierdzili że nie ma sensu w płaceniu trupowi. Inni odchodzili bez słowa i jakiejkolwiek zapłaty, a moment w którym ktoś mi podziękował był tylko raz. Był to kucyk którego znalazłem pół żywego w jakichś ruinach. Opiekowałem się nim trochę czasu dopóki nie wyzdrowiał, lecz niestety ja byłem już na skraju, bałem się zaufać komukolwiek, nie chciałem by ktoś znowu mnie skrzywdził. On w podzięce podarował mi stary odtwarzacz muzyczny, który kiedyś znalazł. Pozostawałem jednak nieufny do samego końca, nawet gdy odchodził ja celowałem mu w plecy, bałem się czy nie zechce mnie zabić tak jak reszta. Wtedy był to jeden z lepszych dni mojej tułaczki, dzień w którym moje zaufanie nie okazało się błędem, to pozwoliło mi zachować nadzieje.
Lecz zawsze gdy poczułem się zbyt pewnie to coś musiało mnie ściągnąć brutalnie na ziemie. Tym razem byli to Steel Ranger’si. Szwendałem się wtedy po ruinach jakiegoś przedwojennego miasta i wtedy ich zobaczyłem. Potężne zbroje i broń, wyglądali jak grupa mini czołgów. To oni zaczęli, choć ja nic nie byłem im winien, chcieli mnie po prostu zabić, jak zwykli bandyci, tylko z całym pieprzonym arsenałem rakietowym na plecach. Znowu musiałem uciekać, uciekałem już dwa lata i byłem w tym dobry, ale nie dość dobry by ich zgubić. Kilkoma strzałami obracali w perzynę całe kwartały budynków, ale wtedy nadeszło coś czego od dawna nie doświadczyłem od nikogo, to była pomoc.
Mała klacz która żyła w tych ruinach pomogła mi ukryć się przed zapuszkowanymi, wyleczyła moje rany i zaopiekowała się mną. Od dawna nie doświadczyłem czyjejkolwiek troski, tym razem to ktoś dał mi kredyt zaufania. To… to było piękne, mała samotna klacz zaufała komuś obcemu ryzykując własne życie. Nie pozostałem dłużny i odwzajemniłem jej zaufanie. Oboje byliśmy samotni więc postanowiłem że od teraz będziemy samotni razem. Jakiś czas razem przeszukiwaliśmy miasto, może nawet staliśmy się przyjaciółmi. Mała klacz nazywała się Shadow i jako jedynej osobie na pustkowiach opowiedziałem swoją historię. Co dziwniejsze wstydziła się tego co zrobili mi jej pobratymcy. Byłem dla niej ochroną i wsparciem, ona w podzięce uczyła mnie jak przetrwać i jak się skradać.
Ale pustkowia są bezwzględne. Pewnego razu szliśmy ulicą, tak jak każdego dnia, lecz tym razem wszystko zmieniła eksplozja. Potężny wybuch zniszczył budynek obok nas, a jego frontowa ściana runęła na ulice i na nas. Shadow była w połowie przygnieciona przez wielki kawał muru a ja miałem złamaną tylną nogę. Mój świat wtedy runą, to był kolejny z tych jebanych puszkowanych sukinsynów z wyrzutnią rakiet. Tylko tym razem był inny, nie miał na sobie magicznej wspomaganej zbroi, nie winem co nosił ale wyglądało dziwnie, ale nadal miał na sobie ich emblemat. Czułem jak wszystko zaczyna się we mnie gotować . Nic nie słyszałem, byłem ogłuszony i dzwoniło mi w uszach, ale po chwili przestało, zacząłem słyszeć muzykę. To był utwór requiem, słyszałem tylko to. Teraz stałem naprzeciwko Steel Ranger’a, nie straciłem nad sobą panowania, wręcz przeciwnie, byłem w pełni świadomy, spokojny i wiedziałem co chce zrobić. Zabić go.
Szedłem w jego stronę strzelając naraz z pistoletu i strzelby, miałem gdzieś czy mnie trafi jedną ze swoich rakiet, zginą bym wtedy przynajmniej razem ze swoją przyjaciółką. Ale nie, los miał inne plany, jego rakiety przelatywały jedynie obok mnie niszcząc wszystko dookoła, a ja wciąż strzelałem. Po strzale ze strzelby jego rakietnica się zacięła, wreszcie kilka strzałów było celnych. On leżał teraz na ziemi z dziurawym bokiem i piersią, ale żył. Stanąłem nad nim, załadowałem strzelbę a potem wrzasnąłem, ze właśnie zabił niewinne dziecko i że za to zapłaci. Patrzył na mnie z przerażeniem krztusząc się własną krwią. Zdążyłem zauważyć że był on w moim wieku, może młodszy, pewnie napalony rekrut czy coś innego. Wystrzelałem cały magazynek strzelby, przesuwając powoli jej lufę wzdłuż jego boku. Gdy doszedłem do głowy ,wyładowałem ostatnie cztery naboje w jedno miejsce, choć i tak był już martwy. Znów byłem cały we krwi, lecz ona miała teraz gorzki smak… smak zemsty.
Zabrałem z niego jeszcze nieśmiertelnik i wróciłem do małej. Słuch wracał mi do normy, a ona leżała przygnieciona bez ruchu, ale była jeszcze żywa. Bała się, płakała bym jej nie zostawiał, mówiła że robi się zimno. Ja tylko cicho położyłem się obok niej i ją przytuliłem. Czułem jej strach jak swój własny, trzęsła się. Kiedy w końcu odeszła, wydałem z siebie nienaturalny wrzask bólu i furii łamany płaczem. Pochowałem ją przy ruinach zostawiając na ścianie grawerunek „Tu spoczywa Shadow” i odszedłem. Razem z nią umarło także coś we mnie, stałem się… pusty, przestałem cokolwiek czuć, jak gdyby wypaliły się we mnie uczucia. Od tamtego momentu straciłem też ufność, pustkowia potrafią odebrać kucykowi wszystko. Po tych zdarzeniach nadałem także przydomek mojej strzelbie; „Shadow’s Revenge” i przyrzekłem sobie że każdy napotkany Steel Ranger mi za to zapłaci. Z nieśmiertelnika i kosmyka jej włosów stworzyłem sobie medalion, który mi o niej cały czas przypomina. Teraz znów, jestem sam i muszę iść przez pustkowia, ale nadal mam nadzieje. Od tamtej pory zbierałem każdy jeden nabój przeciw pancerny jaki wpadł mi w kopyta.
Charakter: Jestem samotnikiem z przymusu i powoli stało się to częścią mnie. Po swoich przygodach nie jestem pewien czy zaufam jeszcze komukolwiek, choć mam nadzieje że się mylę. Wewnątrz jestem uczuciowy, ale nie pokazuje tego, muszę nosić maskę. Swoje emocje i resztki uczuć przelewam na papier. Z reguły wole unikać konfliktów, ale naciśnij zły guzik a pozostawię zniszczenia większe niż bomba ogniowa.
<Sorry że takie długie, ale miałem wenę do pisania i tak zostało.>
Płeć: Ogier
Wiek: 19 lat
Rasa: Zebra
CM: Nie wiem jak go opisać, więc pokaże.
Wygląd: Wysoki i dobrze zbudowany. Ciemno zielone oczy. Koniec pyszczka i nos są czarne . Przez środek głowy i wzdłuż karku biegnie czarna pręga, od której na boki odchodzą paski. Ogon i grzywa są nierówne, w czarno-białe paski.
Rodzina: Przybrani rodzice w miasteczku Grayhoof.
Specjalność: Głównie przetrwanie i scavenging. + Nawet dobrze się skrada.
Ekwipunek: Dwa juki, książki o zebrach, pistolet 9mm IF - 15, strzelba samopowtarzalna IF – 85 na naboje 12 - gauge, kapsle, czarna skórzana kurtka, czarna czapka z daszkiem z białym napisem Soldier. Długi płaszcz i maska hokejowa. Siodło bojowe na strzelbę, Kilka chałupniczej roboty ostrzy do rzucania w rękawie, Woda, prowiant, stare ziarna kawy, kilka miksturek i ziół leczniczych, odtwarzacz MP, zestaw wytrychów, szkicowniki, ołówki, medalion na szyi i amunicja; 9mm i 12 gauge oraz pociski Ppanc. do strzelby. Posiada też trochę rzeczy na sprzedaż.
Historia: Odkąd pamiętam zawsze mieszkałem w miasteczku Grayhoof, to właśnie tam się wychowałem. Było to małe miasteczko, wszyscy się znaliśmy. Rodzice wiedzieli że jestem łebski więc nie ukrywali przede mną mojego prawdziwego pochodzenia. Powiedzieli mi to gdy miałem może 6 lat. Zostałem im podrzucony, w środku nocy na ich progu. Moi biologiczni rodzice zostawili mi jedynie kilka książek o zebrach, pistolet i list. W liście prosili moich przybranych rodziców by się mną zaopiekowali. Z perspektywy czasu nie winie ich za to, sam doświadczyłem że życie zebry jest bardzo ciężkie.
Mój ojciec był szeryfem w naszym miasteczku, dzięki temu inne kucyki się mnie nie czepiały, ale nadal byłem dla nich odmieńcem, traktowali mnie z pogardą może nawet i nienawiścią. Było to czuć w ich spojrzeniach i zachowaniu, ale nie ośmielili się podnieść na mnie kopy . Żyłem ze wszystkimi w zgodzie, albo przynajmniej starałem się nikomu nie wchodzić w drogę. Często pomagałem im w pracach począwszy od pomocy w sklepach, a kończąc na budowie domów. Chciałem im udowodnić że jestem taki sam jak oni i że Equestria to też mój dom. Dzięki tym zajęciom nauczyłem się wprawnie posługiwać różnymi narzędziami; siekierami, piłami, młotami a nawet i piłą mechaniczną. Ojciec natomiast nauczył mnie obsługiwać broń palną, bardzo to polubiłem, stało się to wręcz moją pasją. Czytałem różne magazyny, a samą broń składałem i rozkładałem cały czas od nowa i w kółko, traktowałem ją jak takie puzzle dla dorosłych.
Były to jedne z lepszych lat mojego krótkiego życia, lecz pewnego dnia do naszego miasteczka przybył ghul. Zaczął wszystkim opowiadać jakieś niestworzone historie o zebrach, o jakichś demonicznych rytuałach, ofiarach z niemowląt i tym podobnych bzdurach. Myślałem że nikt go nie traktuje poważnie, ale się pomyliłem. Przez następny miesiąc wiele dzieci w miasteczku zmarło na wskutek jakiejś epidemii, to przelało czarę. Mieszkańcy oskarżyli o to mnie. Cały wulkan nienawiści eksplodował w nocy tuż przed moimi szesnastymi urodzinami, oni chcieli krwi. To miał być brutalny lincz, ale na szczęście mój ojciec wiedział co planują. Pomógł mi się przygotować i kazał uciekać… uciekać i już nie wracać. To był horror, poczułem się zdradzony. Ludzie którym ufałem, których traktowałem jak przyjaciół… chcieli mojej śmierci. To już nie był nóż wbijany w plecy, to była automatyczna siekiera która przeszła na wylot i wyrwała mi serce.
Przez długi czas wędrowałem samotnie, unikając jakichkolwiek osiedli kucyków, bandytów, miast, i karawan, wiedziałem że gdybym się tam pokazał zginą bym od razu. Aby móc coś kupić musiałem ubierać płaszcz i maskę, które dokładnie by ukrywał to kim jestem. Tak naprawdę to nigdy wcześniej nikogo nie zabiłem, bałem się zabić innego kucyka, ale stało się. Mając różne rzeczy znalezione podczas wędrówek chciałem zatrzymać karawanę i z nimi pohandlować. Miałem pecha, moje zaufanie nieomal zaprowadziło mnie do grobu.
Karawaniarze zrobili sobie ze mnie tarcze do ćwiczeń strzeleckich. Ich strzały, śmiech i rany które mi zadali, to było zbyt wiele, coś we mnie pękło. Mój świat wypełnił się czerwienią, dwóch z nich zastrzeliłem a trzeciego raniłem, nawet nie wiem jak to zrobiłem po prostu straciłem nad sobą panowanie. W pistolecie skończyły mi się naboje, w głowie cały czas odbijał mi się ich śmiech, byłem taki wściekły, że ostatniego z nich po prostu zagryzłem. Dopiero słodki miedziany smak krwi w ustach mnie otrzeźwił. Stałem się potworem, miałem na sobie krew innego kucyka, zwymiotowałem, później płakałem i rozmyślałem o tym co zrobiłem, kim się stałem i czy naprawdę chce taki być. Pomimo tego zabrałem z karawany strzelbę, trochę kapsli, prowiant i mikstury tylko po to by znowu się odizolować. Chciałem zapomnieć.
Podczas moich wędrówek napotykałem innych scavenger’ów. Niektórzy po prostu od razu chcieli mnie zastrzelić i ograbić, inni uciekali, a pozostali chcieli by im pomóc, oczywiście kłamali. Byłem naiwny i łatwowierny dając im kredyt zaufania, ale miałem nadzieje że w końcu znajdę przyjazną duszę. Częściej ci którym pomagałem chcieli mnie potem zastrzelić, twierdzili że nie ma sensu w płaceniu trupowi. Inni odchodzili bez słowa i jakiejkolwiek zapłaty, a moment w którym ktoś mi podziękował był tylko raz. Był to kucyk którego znalazłem pół żywego w jakichś ruinach. Opiekowałem się nim trochę czasu dopóki nie wyzdrowiał, lecz niestety ja byłem już na skraju, bałem się zaufać komukolwiek, nie chciałem by ktoś znowu mnie skrzywdził. On w podzięce podarował mi stary odtwarzacz muzyczny, który kiedyś znalazł. Pozostawałem jednak nieufny do samego końca, nawet gdy odchodził ja celowałem mu w plecy, bałem się czy nie zechce mnie zabić tak jak reszta. Wtedy był to jeden z lepszych dni mojej tułaczki, dzień w którym moje zaufanie nie okazało się błędem, to pozwoliło mi zachować nadzieje.
Lecz zawsze gdy poczułem się zbyt pewnie to coś musiało mnie ściągnąć brutalnie na ziemie. Tym razem byli to Steel Ranger’si. Szwendałem się wtedy po ruinach jakiegoś przedwojennego miasta i wtedy ich zobaczyłem. Potężne zbroje i broń, wyglądali jak grupa mini czołgów. To oni zaczęli, choć ja nic nie byłem im winien, chcieli mnie po prostu zabić, jak zwykli bandyci, tylko z całym pieprzonym arsenałem rakietowym na plecach. Znowu musiałem uciekać, uciekałem już dwa lata i byłem w tym dobry, ale nie dość dobry by ich zgubić. Kilkoma strzałami obracali w perzynę całe kwartały budynków, ale wtedy nadeszło coś czego od dawna nie doświadczyłem od nikogo, to była pomoc.
Mała klacz która żyła w tych ruinach pomogła mi ukryć się przed zapuszkowanymi, wyleczyła moje rany i zaopiekowała się mną. Od dawna nie doświadczyłem czyjejkolwiek troski, tym razem to ktoś dał mi kredyt zaufania. To… to było piękne, mała samotna klacz zaufała komuś obcemu ryzykując własne życie. Nie pozostałem dłużny i odwzajemniłem jej zaufanie. Oboje byliśmy samotni więc postanowiłem że od teraz będziemy samotni razem. Jakiś czas razem przeszukiwaliśmy miasto, może nawet staliśmy się przyjaciółmi. Mała klacz nazywała się Shadow i jako jedynej osobie na pustkowiach opowiedziałem swoją historię. Co dziwniejsze wstydziła się tego co zrobili mi jej pobratymcy. Byłem dla niej ochroną i wsparciem, ona w podzięce uczyła mnie jak przetrwać i jak się skradać.
Ale pustkowia są bezwzględne. Pewnego razu szliśmy ulicą, tak jak każdego dnia, lecz tym razem wszystko zmieniła eksplozja. Potężny wybuch zniszczył budynek obok nas, a jego frontowa ściana runęła na ulice i na nas. Shadow była w połowie przygnieciona przez wielki kawał muru a ja miałem złamaną tylną nogę. Mój świat wtedy runą, to był kolejny z tych jebanych puszkowanych sukinsynów z wyrzutnią rakiet. Tylko tym razem był inny, nie miał na sobie magicznej wspomaganej zbroi, nie winem co nosił ale wyglądało dziwnie, ale nadal miał na sobie ich emblemat. Czułem jak wszystko zaczyna się we mnie gotować . Nic nie słyszałem, byłem ogłuszony i dzwoniło mi w uszach, ale po chwili przestało, zacząłem słyszeć muzykę. To był utwór requiem, słyszałem tylko to. Teraz stałem naprzeciwko Steel Ranger’a, nie straciłem nad sobą panowania, wręcz przeciwnie, byłem w pełni świadomy, spokojny i wiedziałem co chce zrobić. Zabić go.
Szedłem w jego stronę strzelając naraz z pistoletu i strzelby, miałem gdzieś czy mnie trafi jedną ze swoich rakiet, zginą bym wtedy przynajmniej razem ze swoją przyjaciółką. Ale nie, los miał inne plany, jego rakiety przelatywały jedynie obok mnie niszcząc wszystko dookoła, a ja wciąż strzelałem. Po strzale ze strzelby jego rakietnica się zacięła, wreszcie kilka strzałów było celnych. On leżał teraz na ziemi z dziurawym bokiem i piersią, ale żył. Stanąłem nad nim, załadowałem strzelbę a potem wrzasnąłem, ze właśnie zabił niewinne dziecko i że za to zapłaci. Patrzył na mnie z przerażeniem krztusząc się własną krwią. Zdążyłem zauważyć że był on w moim wieku, może młodszy, pewnie napalony rekrut czy coś innego. Wystrzelałem cały magazynek strzelby, przesuwając powoli jej lufę wzdłuż jego boku. Gdy doszedłem do głowy ,wyładowałem ostatnie cztery naboje w jedno miejsce, choć i tak był już martwy. Znów byłem cały we krwi, lecz ona miała teraz gorzki smak… smak zemsty.
Zabrałem z niego jeszcze nieśmiertelnik i wróciłem do małej. Słuch wracał mi do normy, a ona leżała przygnieciona bez ruchu, ale była jeszcze żywa. Bała się, płakała bym jej nie zostawiał, mówiła że robi się zimno. Ja tylko cicho położyłem się obok niej i ją przytuliłem. Czułem jej strach jak swój własny, trzęsła się. Kiedy w końcu odeszła, wydałem z siebie nienaturalny wrzask bólu i furii łamany płaczem. Pochowałem ją przy ruinach zostawiając na ścianie grawerunek „Tu spoczywa Shadow” i odszedłem. Razem z nią umarło także coś we mnie, stałem się… pusty, przestałem cokolwiek czuć, jak gdyby wypaliły się we mnie uczucia. Od tamtego momentu straciłem też ufność, pustkowia potrafią odebrać kucykowi wszystko. Po tych zdarzeniach nadałem także przydomek mojej strzelbie; „Shadow’s Revenge” i przyrzekłem sobie że każdy napotkany Steel Ranger mi za to zapłaci. Z nieśmiertelnika i kosmyka jej włosów stworzyłem sobie medalion, który mi o niej cały czas przypomina. Teraz znów, jestem sam i muszę iść przez pustkowia, ale nadal mam nadzieje. Od tamtej pory zbierałem każdy jeden nabój przeciw pancerny jaki wpadł mi w kopyta.
Charakter: Jestem samotnikiem z przymusu i powoli stało się to częścią mnie. Po swoich przygodach nie jestem pewien czy zaufam jeszcze komukolwiek, choć mam nadzieje że się mylę. Wewnątrz jestem uczuciowy, ale nie pokazuje tego, muszę nosić maskę. Swoje emocje i resztki uczuć przelewam na papier. Z reguły wole unikać konfliktów, ale naciśnij zły guzik a pozostawię zniszczenia większe niż bomba ogniowa.
<Sorry że takie długie, ale miałem wenę do pisania i tak zostało.>